W obronie rozumu

Psychoterapia bez makijażu

Latem 2014 roku było bardzo gorąco. Właśnie wtedy, w lipcu rozpocząłem pracę nad książką poświęconą negatywnym zjawiskom w psychoterapii,  której nadałem roboczy tytuł „Psychoterapia bez makijażu. Trudne rozmowy o terapeutycznych niepowodzeniach”. Zawiera ona przeprowadzone przeze mnie wywiady z ludźmi, którzy czują się skrzywdzeni przez psychoterapię. Ponieważ jednak daleki jestem od tego aby pokazywać świat psychoterapii wyłącznie oczami niezadowolonych pacjentów, a ja nie czuję się w pełni kompetentny aby wyjaśnić czytelnikowi wszystkie prawidłowości, problemy i niuanse występujące w procesie terapeutycznym, zaprosiłem do współpracy również wybitnych psychoterapeutów. Książka zatem ma następujący układ:

  1. Wywiad z osobą skrzywdzoną/pacjentem.
  2. Wywiad z neutralnym terapeutą wyjaśniający i komentujący problemy poruszone w rozmowie z pacjentem.

W moim przekonaniu taki układ książki przypomina sprawiedliwą debatę. Nie zamierzam narzucać czytelnikom swojego punktu widzenia. Ja w tym przedsięwzięciu będę jedynie stawiał pytania. Czasami bardzo trudne pytania…

Pod koniec 2015 roku książka była na ukończeniu. Dzisiaj, dwa lata później książka… nadal jest na ukończeniu. Stało się tak za sprawą wielu wypadków jakie przytrafiały się moim rozmówcom, a czasami w wyniku gwałtownych zmian w ich życiu, wśród których zdarzyła się próba samobójcza, choroby, wypadki, ale również niechęć nabyta do mnie w trakcie rozmowy, strach i wiele innych. Wszystko to, pozostając niemal całkowicie poza moją kontrolą, sprawiło, że książka ta okazała się najtrudniejszą nad jaką przyszło mi kiedykolwiek pracować. Jednak w stosunku do wszystkich moich rozmówców podjąłem zobowiązanie, że doprowadzę do tego, że zobaczą wynik swojego zaangażowania w druku. Wielu z nich podjęło godny najwyższego szacunku trud powrotu do bolesnych wspomnień, często z myślą o innych, którzy mogliby chcieć podążyć ich drogą. W stosunku do nich czuję się szczególnie zobowiązany, dlatego też zanim książka ze stanu „niemal gotowej do druku” przeistoczy się w „gotową do druku” postanowiłem jej fragmenty opublikować na moim blogu.

Byłem zwykłym facetem…[1]

 Psychoanaliza  zakuła mnie w dyby, a ja ochoczo włożyłem w te dyby swoje ręce. A później trudno już było je wyjąć.

 

Tomasz Witkowski: Zanim zgodziłeś się na tę rozmowę, bardzo długo się wahałeś, w sumie trwało to kilka lat.

Włodek: No tak, dokładnie 3 lata.

T. W.: Co takiego zadecydowało, że jednak postanowiłeś ujawnić swoją historię?

W.: Wiesz nie było to łatwe, bo wymagało osobistego odsłonięcia się. Jest mi wstyd, że dałem się jakoś tak ogłupić, po prostu. A miałem się za racjonalną osobę. Zapłaciłem za to wysoką cenę. Mam żal i pretensje do tych, którzy mieli być mądrzejsi ode mnie, a nie pomogli mi, tylko zaszkodzili. I właśnie dlatego jednak zdecydowałem się na rozmowę z tobą. Doszedłem do wniosku, że być może to będzie jedna z najbardziej pożytecznych rzeczy, jaką mogę zrobić dla innych. To, że uda mi się przestrzec ich, by nie dali się zwieść czemuś, co zamiast pomóc, może im poważnie zaszkodzić. Widzisz, chodzi o ludzi, którzy mogą zawierzyć autorytetom, aby zostać wyleczonymi. Poczułem się do tego zobowiązany, ponieważ byłem przecież wyznawcą tego, o czym zdecydowałem się głośno opowiedzieć. Chciałbym więc obudzić krytyczne myślenie u podobnych do mnie. U takich osób, które mogłyby zachwycić się tym, czym i ja się zachwycałem, gdy wybierałem swoją drogę zawodową.

T. W.: Opowiedz coś o swoim życiu sprzed piętnastu lat, kim byłeś? Jakie miałeś pasje, marzenia, osiągnięcia?

W.: Byłem zwykłym facetem… A może nie takim zwykłym. Nie przepadałem za piwem. Wolałem tequilę. Nie interesował mnie sport, nawet kibicem nie byłem. Lubiłem siedzieć nad książkami. To mnie pochłaniało. Niekoniecznie literatura piękna. Pasjonowały mnie książki z dyscypliny, którą zajmowałem się na co dzień. Moim hobby była moja praca. Jeszcze na studiach zakochałem się w pewnej dziewczynie. Do dziś myślę, że ona była największą miłością mojego życia. Zamieszkaliśmy razem. Wyglądało bardzo poważnie i tak już miało być. Wiesz, wspólne urlopy, podobne zainteresowania. No i najlepszy seks świata – każdy pewnie tak myśli, jak się zakocha. A ja zawsze byłem długodystansowcem, nie playboyem. O dzieciach nie myślałem. No może raz, ale krótko. Podobno byłem zbyt skoncentrowany na pracy zawodowej, którą tak lubiłem.

Lubiłem też towarzystwo. Ale nie chodzi o imprezy, raczej tak, żeby pogadać, przy kawie, przy kielichu, w kilka osób. Ale bywały i większe spotkania. Uchodziłem za bardzo towarzyską osobę. Myślałem o sobie, jako o osobie dobrze potrafiącej adaptować się do sytuacji. W towarzystwie byłem rozgadany, w rozmowie byłem dobrym słuchaczem.

T. W.: A w sferze zawodowej?

W.: Byłem dobrze zapowiadającym się psychologiem i psychoterapeutą. Po zakończeniu studiów dostałem propozycję od mojego promotora, by pracować na uczelni i zrobić doktorat. Fragmenty mojej magisterki zostały wykorzystane w publikacji naukowej. Po prostu, moja praca naprawdę była metodologicznie niezła.

T. W.: Nie zostałeś jednak na uczelni?

W.: Nie, nie chciałem pracować naukowo. Chciałem być psychoterapeutą. Oczarowała mnie podczas studiów psychoanaliza. Wybrałem szkolenie w jednym z głównych ośrodków szkolenia w terapii psychoanalitycznej w Polsce. Po studiach pracowałem trochę na etacie, ale dość szybko uruchomiłem własną działalność gospodarczą. Wiesz, to dawało niezłe perspektywy. Otworzyłem z kilkoma osobami gabinet psychoterapii. Oprócz pracy z pacjentami dorabiałem szkoleniami. Czyli: w tygodniu praca w gabinecie, w weekendy, co najmniej raz w miesiącu, prowadziłem szkolenie. A wieczorami pisałem artykuły popularyzujące psychologię – dziś wstyd przyznać, że nie zawsze taką jak rozumieją to naukowcy. Opublikowałem dwa poradniki dla pewnej grupy zawodowej. Niestety niski nakład, więc nie zarobiłem dużo. Ale miałem łatwość pisania i w komputerze było kilka kolejnych projektów. Powiem ci, że byłem pełnym optymizmu zadowolonym z siebie, pracowitym gościem. Oczywiście miewałem spadki formy, gorsze dni, chwile rozdrażnienia i rezygnacji. Ale kto ich nie ma? Zresztą trwały krótko. Zaskoczę cię, gdy opowiem, co dzisiaj wiem na ten temat. A potem zaczęło się coś psuć. To gnicie trwało w sumie ponad dwa lata, choć pewnie zaczęło się wcześniej.

T. W.: Zanim zapytam cię o początki tego psucia się, powiedz jak wygląda Twoje życie teraz?

W.: Głównie siedzę w domu. Wstaję, biorę prysznic. Mierzę poziom cukru. Zjadam śniadanie. Dwie godziny po posiłku znów mierzę poziom cukru. Dwie godziny po obiedzie jeszcze raz mierzę sobie poziom cukru. To samo po kolacji. Raz w tygodniu zamawiam sobie transport do kliniki. Mam papiery rencisty, więc mogę zamawiać częściowo dofinansowany przez miasto bus dla osób niepełnosprawnych. No i w tygodniu zamawiam sobie trzy takie kursy. Jadę na dializy, zwykle w poniedziałek, środę i piątek.

T. W.: Czy znajdujesz czas na pracę?

W.: Tak, trochę. Gdyby nie znajomi, którzy dają mi zlecenia napisania jakichś materiałów szkoleniowych czy poprowadzenia jakiejś prezentacji byłoby beznadziejnie. Wyobraź sobie różnicę: raz na jakiś czas parę godzin na zlecenie, a kiedyś stała praca w gabinecie i 20-godzinne szkolenia. Renta jest żałosna, bo w budżetówce pracowałem krótko, a gdy prowadziłem działalność gospodarczą to płaciłem najniższą składkę na ubezpieczenie. Oszczędności poszły na leczenie. Nie mogę za bardzo nigdzie wyjechać, bo na miejscu trzymają mnie dializy. Poza tym nie czuję się dobrze. Z poprzedniego życia zostało mi zamiłowanie do czytania. Tylko lektury się zmieniły. I słuchanie muzyki. Mieszkam z bratem i jego rodziną. To bardzo krępująca dla mnie sytuacja. Ale nie stać mnie nawet na wynajęcie samodzielnego mieszkania. A żadna kobieta za mną się nie zwiąże. A gdyby nawet, to gdzie mam ją poznać, skoro jestem niewolnikiem własnego kalectwa?

T. W.: Zestawienie tych dwóch obrazów z twojego życia jest dość szokujące. Co spowodowało, że z człowieka pełnego życia i planów na przyszłość stałeś się przywiązanym do medycznego sprzętu kaleką, balansującym na granicy życia i śmierci?

W.: To narastało. I przyszedł ten dzień. Po południu miałem zacząć pracę z pacjentami. Nie chciało mi się wstać. Czułem złość. Zatelefonowałem do wszystkich pacjentów i odwołałem sesje. Przepraszałem i tłumaczyłem się chorobą. Myślałem: Na co czekam? Jestem tchórzem? Zwlokłem się z wyra. Poszedłem się wykąpać. Ubrałem się, jakbym miał pójść do pracy. Ale poszedłem do apteki. Nie do jednej, do kilku. Jakbym się bał przyłapania. Kupiłem środki od bólu głowy bez recepty i tabletki nasenne. Na te pastylki miałem receptę. Poprosiłem znajomego psychiatrę, by mi wypisał, bo miałem kłopoty z zasypianiem. Wróciłem do domu. Włączyłem ulubioną muzę. Pamiętam, było gorąco jak diabli. Słońce świeciło, a zasłony z mojego pokoju były w pralni. Wyciągnąłem dwie butelki tequili z barku. Po co dwie? Myślałem, że jak popiję leki mocnym alkoholem, to mnie nie odratują. Jak na złość nie miałem w lodówce lodu. Założyłem słuchawki i puściłem bardzo głośno muzę. Na talerzyk wycisnąłem z opakowań tabletki. I potem nastąpiła ta najgorsza chwila. Zacząłem się bać. Wziąłem pastylkę do ust i wyplułem. Potem znowu to samo. Zacząłem pić tequilę, by dodać sobie odwagi. Gdy miałem już „w czubie”, znów zacząłem łykać pastylka za pastylką, tabletka za tabletką. Ostatnie co pamiętam, to jak duszkiem piję z butelki. Jak na filmie, bo normalnie bym się porzygał. Potem obudziłem się w szpitalu po kilkunastu godzinach nieprzytomności. W tak zwanym złym kontakcie – co oznacza, że nie „kontaktowałem” normalnie – byłem  w sumie kilkadziesiąt godzin.

T. W.: Ile czasu spędziłeś w szpitalu i jakie są zdrowotne konsekwencje twojego kroku?

W.: Najpierw przez dwa lata oczekiwałem na przeszczep wątroby. Potem poważna operacja. W sumie w szpitalu spędziłem ponad 20 miesięcy. Ciągle się boję, że wątroba się nie przyjmie… Wiem, że histeryzuję. Biorę przecież baterię leków. Preparaty, które mają zapobiec odrzuceniu przeszczepu będę brał do końca życia. W międzyczasie popsuły mi się nerki, więc jeżdżę na dializy trzy razy w tygodniu. A do tego cukrzyca – ciągłe pomiary poziomu cukru, drakońska dieta i zastrzyki insulinowe. Na dodatek okazało się, że bardzo popsuł mi się wzrok. Według lekarzy jest to wynik cukrzycy. Ponadto dużo częściej niż kiedyś choruję. Siadła mi odporność. Stałem się niewolnikiem medycyny, która utrzymuje mnie przy życiu.

T. W.: Twoja opowieść nie sugeruje, że podjąłeś decyzję o odebraniu sobie życia pod wpływem impulsu. Spróbujmy odwinąć ten kłębek i dojść powoli do rzeczywistych przyczyn, które pchnęły cię do samobójstwa. Jesteś w stanie wskazać pierwszy krok na twojej ścieżce do przepaści?

Ciąg dalszy opowieści Włodka w książce, która ukaże się drukiem w pierwszej połowie 2018 roku. 

 

[1] W wywiadzie zmieniono niektóre dane, by zadbać o prawo do ochrony prywatności przedstawianych w nim osób. Pozostałe kwestie pozostawiono bez zmian. W szczególności waga opisywanych wydarzeń w żaden sposób nie została zmieniona.

 

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Archiwum

Wprowadź swój adres email aby zaprenumerować ten blog i otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach przez email.

Dołącz do 216 subskrybenta