W obronie rozumu

Psychoterapia bez makijażu

W poprzednich wpisach zamieściłem fragmenty rozmowy z pacjentem oraz z prof. Jerzym Aleksandrowiczem, które składają się na książkę zatytułowaną „Psychoterapia bez makijażu. Trudne rozmowy o terapeutycznych niepowodzeniach”. Zawiera ona przeprowadzone przeze mnie wywiady z ludźmi, którzy czują się skrzywdzeni przez psychoterapię oraz z neutralnymi terapeutami wyjaśniającymi i komentującymi problemy poruszone w rozmowie z pacjentem. W dzisiejszej odsłonie książki fragment kolejnej rozmowy z pacjentką. Zapraszam do lektury!

Cześć, jestem Paula i piję zawsze w środy…

 Moim największym osiągnięciem podczas tej terapii było to, że z niej zrezygnowałam.

Tomasz Witkowski: Na stronach internetowych reklamujących psychoterapię psychodynamiczną przeczytałem, że: „Głównym czynnikiem leczącym jest relacja terapeutyczna, akceptacja, wsparcie, zaangażowanie oraz ciepło terapeuty. Jest to zdrowa relacja, w której pacjenci mogą uczyć się otwartości, kontaktu i bezpiecznej bliskości”. Tymczasem pani dzisiaj kontaktuje się ze swoim terapeutą za pośrednictwem aż dwóch prawników. Nie udało się stworzyć tej „zdrowej leczącej relacji”?

Paula: Dobrze to pan nazwał – reklama. Nic dziwnego więc, że oczekiwałam tego od terapeuty. Podczas ostatniej sesji, na której byłam, usłyszałam wprost: „Ja mogłabym być z panią bardziej ciepła i wtedy lepiej by się pani czuła i też bardziej by pani ceniła tę terapię, ale nigdy nie nauczyłaby się pani inaczej zachowywać”. Dlaczego usłyszałam to dopiero po 2,5 roku spotkań? Dlaczego nikt mnie nie zapytał czy ja zgadzam się na taką formę kontaktu skoro w „reklamie” były zupełnie inne obietnice? Nie będę opisywać ile stanów lękowych przeżyłam przez te kilka lat terapii. Do tej pory, choć od czasu mojej ostatniej wizyty tam minął już ponad rok, nie zapuszczam się w okolice ośrodka, bo mi się nogi uginają i w oczach robi ciemno. Po kilku miesiącach od początku terapii zaczęłam pić po każdej sesji, powiedziałam o tym terapeutce, ale jej to wcale nie przeszkadzało „pracować” ze mną dalej. Po 2,5 roku takiej terapii piłam już codziennie.

T. W.: Brzmi jak streszczenie kolejnego filmu Polańskiego. Cóż takiego zrobiła terapeutka, że doprowadziła panią do takiego stanu?

P.: Moim najtrudniejszym „urazem psychicznym” było to, że rodzice mnie ignorowali, ojciec ze mną nie rozmawiał 5 lat, cały czas będąc przy tym obecny fizycznie (ignorował moje pytania, udawał, że mnie nie ma); natomiast metody pracy terapeuty polegały na milczeniu i komentowaniu przeniesienia negatywnego, czyli szybko poczułam się jak w znanej mi koszmarnej atmosferze (oczywiście, terapeutka wiedziała, że miałam takie a nie inne doświadczenia). Ze wszystkimi wątpliwościami przychodziłam do terapeutki, a ona potrafiła mi nie odpowiadać nawet na pytania typu: „Czy to jest tak, że ja nie nadaję się na terapię psychodynamiczną?” Zaczęłam szukać pomocy na zewnątrz, koleżanka (psychoterapeutka ze Stanów) wysłała mi książkę Andre Greena Martwa matka, gdzie jest wyraźnie i wprost napisane, że jeśli pacjent miał „martwych emocjonalnie” rodziców, czyli fizycznie obecnych i psychicznie niedostępnych, niewskazane jest stosowanie klasycznych metod psychodynamicznych (milczenie i komentowanie przeniesienia negatywnego), gdyż jest zbyt duże ryzyko, że dla pacjenta to będzie tylko i wyłącznie odtwarzaniem traumy. Płakałam nad tymi książkami, miałam wrażenie, że czytam o sobie, zaniosłam je terapeutce, powiedziałam jej, że ja naprawdę chciałabym do niej przychodzić, tylko już nie wytrzymuję tego, co ona robi i że może to nam coś da jeśli ona to przeczyta.

T. W.: Przeczytała?

P.: Nawet nie wzięła tych książek, kolejna rzecz, którą zignorowała.

T. W.: Przerwała pani tę terapię?

P.: Tak, zmieniłam ośrodek terapeutyczny i terapeutkę i już rok czuję się na „prawdziwej” terapii, w moim życiu też dużo się zmieniło. Moja obecna terapeutka mówi, że ona pierwszy raz z czymś takim się spotyka, żeby ktoś wyszedł z terapii w takim stanie jak ja. Oczywiście, teraz musimy przepracowywać nie tylko moje relacje z rodzicami, a jeszcze z moją poprzednią terapeutką. Postanowiłam więc podać poprzednią terapeutkę do sądu. Jesteśmy na etapie negocjacji miedzy prawnikami.

T. W.: Czego pani oczekuje od sądu? Zadośćuczynienia? Pomocy w zemście?

P.: Nie, ja po prostu naprawdę bardzo bym nie chciała, żeby ktokolwiek jeszcze kiedykolwiek przeżył taki horror emocjonalny podczas „terapii”. Metody pracy z XIX wieku, Freud i klasyczna psychoterapia psychodynamiczna mają przeciwskazania i to jest zadanie i odpowiedzialność terapeuty, żeby ocenić czy pacjent może korzystać z danej metody czy nie. Wszystkie kodeksy etyczne o tym mówią.

T. W.: Gdyby udało się pani wygrać proces sądowy, to byłby to nieprawdopodobny precedens.

P.: Też jestem raczej realistką, tym niemniej uważam, że cechą dobrego terapeuty nie jest nieomylność, ale umiejętność wzięcia na siebie odpowiedzialności za ewentualne zaniedbania. Nie muszę wygrać procesu, ale a nuż usłyszę słowo „przepraszam”, chociaż i to pewnie byłoby nieprawdopodobnym precedensem. Poza tym chodzi mi o to, żeby ktoś wytłumaczył mi wreszcie, co się stało i jak mogło dojść do czegoś takiego podczas terapii. Wielokrotnie zadawałam te pytania mojej byłej terapeutce podczas sesji (co ona robi i po co, co ma na celu jej zachowanie, jaki ma sens nieodpowiadanie na pytania) – wszystkie te pytania pozostały bez odpowiedzi. Wydaje mi się że za 7 tysięcy, które jej zapłaciłam jakieś wytłumaczenie mi się należy.

T. W.: Czy to był pani pierwszy kontakt z psychoterapią?

P.: Nie, to była moja druga terapia. Pierwsza trwała krótko, około roku i była w ramach NFZ. Terapeutka była dopiero w trakcie robienia dyplomu, sesje trwały 30 minut, trochę było chaosu i braku systematyczności, ale wtedy został nakreślony problem i spodobały mi się jej koncepcje i sugestie, dlatego po zakończeniu (na terapię finansowaną z NFZ nie można chodzić w nieskończoność) – a doszłyśmy do etapu, że już nie jestem dzieckiem i mam wpływ na sytuację, czyli jak czegoś nie rozumiem to mogę zapytać i tak dalej, a nie umierać ze strachu jak przed milczącym ojcem, stwierdziłam że chcę zgłębić to wszystko prywatnie, z osobą, która ma wszystkie możliwe certyfikaty, no i zgłębiłam… Ona mi rozwaliła wszystko co udało mi się zbudować podczas poprzedniej terapii i nie dała w zamian nic.

T. W.: Terapeuci w rozmowach ze mną podkreślają, że problemy w terapii zaczynają się w momencie wyboru terapeuty. Czy pani wybrała terapeutę rozważnie, czy też na chybił trafił?

P.: Jest certyfikowaną terapeutką Polskiego Towarzystwa Psychologicznego oraz Polskiego Towarzystwa Psychoterapii Psychodynamicznej, pracuje w renomowanym ośrodku terapeutycznym, oprócz tego uczy tam i, z tego co wiem, jest też superwizorem. Poleciła mi ją koleżanka, która uczyła się u niej w tym ośrodku, w którym pracuje. Wydawało mi się że taki terapeuta to jest szczyt marzeń. Oprócz tego wyglądała na ciepłą i wrażliwą osobę – i też tak się zachowywała na pierwszych trzech sesjach. Jednakże zaczynając od czwartej sesji zmieniła swoje zachowanie i nigdy już mnie do tego ciepła i wrażliwości nie dopuściła, zachowywała się jak maszyna do wydawania informacji, to było bardzo frustrujące. Moja obecna terapeutka nie ma polskiego certyfikatu, ale za to ma certyfikat zagraniczny, oraz ma 25 letnie doświadczenie w pracy, dokształca się także za granicą.

T. W.: Swoją terapię nazwała pani horrorem. Dlaczego kontynuowała pani ten horror aż dwa i pół roku i nie przerwała go pani wcześniej?

P.: No przecież obiecali mi korekcyjne doświadczenia, nie chciałam wyjść bez nich. Nie mogłam uwierzyć, że to wszystko, co się dzieje i jest tą obiecaną mi terapią miałoby być nieprawdą. Cały czas miałam nadzieję, że to tylko jakiś etap, że terapeutka na pewno wie, co robi, że wreszcie kiedyś do czegoś dojdziemy, coś zrozumiem… Obwiniałam się o wszystko. To ja wszystko robię nie tak, to ja jestem taka tępa, że nic nie rozumiem. Skoro wszystkie moje decyzje są złe, to jeśli zrezygnuję to będzie kolejna zła decyzja… Zresztą jak powiedziałam terapeutce, że chcę zrezygnować, usłyszałam: „Ja i tak za tydzień będę czekać na panią, bo uważam, że jest to zła decyzja”. Chyba ufałam jej bardziej niż sobie… Muszę się przyznać samej sobie, że nie umiałam siebie chronić, prawdopodobnie dlatego, że rodzice mnie nie chronili… Widzi Pan, kiedy mój ojciec ze mną nie rozmawiał, moja matka cały czas była obok, widziała to i w ogóle nie reagowała. Nieadekwatne mechanizmy obronne? Cokolwiek to było, to było coś destrukcyjnego, masochistycznego. Dużo czasu zajęło mi dojście do wniosku, że nieudana terapia jest przede wszystkim porażką terapeuty. To, że pacjent ma nieadekwatne mechanizmy obronne lub potrzeby masochistyczne jest zupełnie normalne – dlatego się znalazł na terapii. Natomiast terapeuta nie ma prawa zawierać „paktu” z częścią destrukcyjną pacjenta.

T. W.: Na czym miały polegać te „korekcyjne doświadczenia” i kto je pani obiecał?

P.: Na stronie ośrodka czytamy o tym, że niezwykle ważna jest więź między terapeutą a pacjentem i że zadaniem terapeuty jest stworzenie atmosfery bezpieczeństwa i zaufania tak, żeby dziecięce frustracje doszły do głosu i pacjent mógł je ponownie przeżyć, tym razem w leczącej atmosferze. Co więcej, wybór strategii terapeutycznej przez terapeutę powinien wynikać z diagnozy i być maksymalnie indywidualny.

T. W.: I pani czekała dwa i pół roku na ponowne przeżycie tych dziecięcych frustracji?

P.: Jak już wspominałam, „dziecięce frustracje” pojawiły się praktycznie od razu, ale nie byłam w stanie ich odreagować. Cały czas o tym mówiłam, terapeutka mogła więc z tym pracować. Zamiast tego unieważniała moje uczucia i stany emocjonalne. Nie byłam w stanie np. w jej obecności się rozpłakać, czułam przede wszystkim dziki lęk, który mnie paraliżował, czułam się bezsilna przy niej. Dla mnie samotność w obecności drugiej osoby jest najgorszą formą samotności. Nie czułam ani wsparcia od terapeuty, ani atmosfery bezpieczeństwa. Płakałam natomiast kilka godzin później w towarzystwie alkoholu. Wiedziałam, że potrzebuję terapii. Żaden pacjent nie przychodzi na terapię po to, żeby z niej zrezygnować. Wtedy zostałabym z przekonaniem, że nic w życiu mi nie wyszło, nawet terapia. Wydawało mi się, że jeśli zrezygnuję, świat się zawali, będę mogła „postawić krzyżyk” na swoim życiu. Zresztą okazało się, że nie jest to kwestia rezygnacji z terapii, tylko zmiany terapeuty i „szkoły” psychodynamicznej.

T. W.: Kiedy pani powiedziała swojej terapeutce, że po powrocie z sesji terapeutycznych sięga po alkohol i jak ona na to zareagowała?

P.: Po kilku miesiącach od pierwszego spotkania. Powiedziałam, że zastanawiamy się z koleżanką czy nie powinnyśmy się udać na terapię uzależnień. Ja nie wiedziałam jak wyglądają takie spotkania, a koleżanka mi powiedziała: „Normalnie. Powiesz: Cześć jestem Paula i piję zawsze w środy. Od godziny 11.00. I pierwsze pytanie będzie: A ciekawe co się dzieje w środy przed godziną 11.00? I wtedy powiesz: A, no bo chodzę na psychoterapię psychodynamiczną”. Terapeutka się uśmiała. Następnie powiedziała: „Jeśli pije pani po każdym spotkaniu terapeutycznym, to oznacza to, że to, co pani mogłaby odreagować i zostawić tutaj, wynosi pani na zewnątrz”. Na następnych sesjach opowiadałam jej dużo historii z mojego życia z alkoholem w tle, praktycznie każdą sesję zaczynałam następująco: „po poprzedniej sesji znowu się upiłam i myślałam, że…”. Opowiadałam jej nawet, że czasami mam pomysły samobójcze i że o ile wiem to realne samobójstwo w moim przypadku raczej nie wchodzi w grę, bo nie byłabym w stanie tego zrobić, ale całkiem realne w moim przypadku może być przedawkowanie alkoholu. Zwiększyła mi się tolerancja alkoholu do rozmiarów, których sama się nie spodziewałam. Opowiadałam nawet, że kiedyś podczas „pijackiej” imprezy, zaczęłam się zastanawiać dlaczego wszyscy znajomi idą spać, zamiast nich przychodzą następni, a ja mogę pić i pić z każdą nowo przybyłą grupą i nawet nie czuję się pijana. Znalazłam wtedy w Internecie „przelicznik promili”, wpisałam ile wypiłam, ile ważę itd., i po wciśnięciu „oblicz” strzałka przechyliła się do końca w prawą stronę, daleko za tak zwaną „dawkę śmiertelną”. Zresztą, kiedy pierwszy raz powiedziałam jej, że chcę zrezygnować (pół roku przed faktyczną rezygnacją), to podałam jej to jako powód – że dalej już tak być nie może, bo mam kilka dni wyjętych z życiorysu po każdej sesji, odwołuję wszystkie obowiązki, nie jestem w stanie konstruktywnie myśleć ani pracować i za bardzo mnie to „rozwala”. Natomiast informację zwrotną usłyszałam dopiero na przedostatniej sesji – czyli dwa lata od momentu, kiedy pojawił się problem  – „Właściwie, żeby ta terapia miała jakikolwiek sens, powinna pani przestać pić”.

Ciąg dalszy rozmowy z Paulą w książce, która ukaże się drukiem w pierwszej połowie 2018 roku. 

 

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Archiwum

Wprowadź swój adres email aby zaprenumerować ten blog i otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach przez email.

Dołącz do 216 subskrybenta